17 PKO Poznań Maraton (#debiut)

Z początku to nie będzie romantyczna historia. Napiszę może trochę brutalnie, ale ja ten maraton chciałem po prostu zaliczyć. Oczywiście, nie było też tak, że nie miałem żadnych oczekiwań. Gdy na początku czerwca wymyśliłem sobie jesienne 42k, celem było uporanie się z dystansem w mniej niż 3H.

[W tym momencie drogi czytelniku możesz zjechać na sam dół i przeczytać podsumowanie, wyniki, międzyczasy, miejsce. Możesz też zostać na górze i przejść tę drogę razem ze mną, do czego zachęcam, ale zaznaczam – będzie długo 😉 ]

Przez całą wiosnę biegałem głównie w startach przełajowych, na trasach bez atestu. Szło – średnio, bardzo średnio jak na moje oczekiwania. Jedyny bieg atestowany zaliczyłem na początku czerwca – 10k w Pasłęku (38:50). Ten wynik najlepiej pokazuje w jakim byłem miejscu, gdy zacząłem przygotowywania. Treningowo trwałem przy 5 dniach w tygodniu, a w tamtym momencie kilometraż wahał się od 40-60 km.

Początki były ciężkie. Po starcie w Pasłęku długo dochodziłem do siebie. Zszedłem nawet do 3 treningów w tygodniu. Później stopniowo zacząłem się rozkręcać, żeby na przełomie lipca i sierpnia wskoczyć na 6 treningów w tygodniu, których trzymałem się już do końca.

Forma rosła, kilometraż zaczął oddawać (szczytowo – 98km). Chciałem się sprawdzić i padło na Półmaraton w Iławie w pierwszy weekend września. Po luźnym, spokojnym, miarowym biegu zrobiłem nową życiówkę, poprawiając starą o ponad 2 minuty – 1:21,14. W tym momencie oczekiwania względem maratonu wzrosły. Już nie łamanie 3h, ale bieg poniżej 2:55 stał się dla mnie coraz bardziej realnym celem.

Na tydzień przez maratonem pobiłem kolejne PB, tym razem na City Trail, tym razem o 25s na 5km. Znowu musiałem zweryfikować swoje plany maratońskie. Coraz częściej w głowie zaczęła kołatać myśl o <2:50.

Ktoś powie – no dobrze, ale wg kalkulatorów już z PB w HM powinieneś nastawić się na maraton w okolicach 4:00/km. Racja, ale ja wyjątkowo nie mam przekonania do tych przeliczników, stąd tyle wątpliwości.

Ostatni tydzień przed startem był chyba najtrudniejszy. We wtorek zrobiłem lekki akcent, a potem już tylko rozbiegania. Od środy noga robiła się coraz lżejsza, a ja coraz bardziej chciałem już dać jej się wyszumieć. Tymczasem, trzeba było czekać, więc czekałem. Truchtałem do samego końca, trzymając nogi na smyczy.

Do Poznania pojechałem już z mocnym przeświadczeniem, że każdy wynik powyżej 2:50 będzie dla mnie dużym niedosytem. Zameldowaliśmy się z żoną w stolicy Wielkopolski w sobotę przed 14 – tą. Od razu z dworca udało się wyskoczyć do MTP po pakiety. Poszło sprawnie, bez kolejek i męczarni. Jedynym dramatem było przejście z bagażami przez te całe Expo. Potem już tylko hostel, obiad, zakupy i można było odliczać godziny. Czy udało się zasnąć? Tak. Ale po 3 godzinach już nie spałem. Wybudziłem się, żeby po chwili zasnąć, a po kolejnej godzinie znowu byłem przytomny i tak w kółko, aż do samego rana.

Ponad 3 godziny przed startem jadłem po raz ostatni. Dwa rogale z marmoladą popiłem espresso z Maca i początkowo nie było mi po tej mieszance zbyt fajnie. Dopiero po kilku posiedzeniach na królewskim tronie i po 5 minutach truchtu, zacząłem czuć się okej. Wszystko działo się tak szybko. Do MTP dotarliśmy dopiero na 30 minut przed startem. Klasycznej rozgrzewki nawet nie zrobiłem, z tego roztargnienia zapomniałem w ogóle o wymachach ramion, czyli elemencie od którego normalnie zaczynam każdą gimnastykę. Do strefy wszedłem na 4 minuty przed wystrzałem i muszę przyznać, że mimo całej tej sytuacji czułem się dobrze rozgrzany. Chyba udzieliła mi się atmosfera maratonu i stres poniekąd odszedł. Za plecami widziałem grupę na 3:00, przed sobą elitę. Szukałem wzrokiem Mezo, ale nie dostrzegłem. Wiedziałem, że będzie szedł na łamanie 2:50 i miałem nadzieję, że wokół niego utworzy się też jakaś grupa na ten wynik.

Start!

Pierwszy kilometr chciałem pobiec badawczo, zrobić mały przegląd wojsk przed maratońską batalią. Biegłem swobodnie, lekko, czułem się jak na rozbieganiu. Co chwilę kręciłem głową to w lewo, to w prawo szukając Mezo i kontrolując z tyłu jak daleko za mną są flagi na 3h. Biegam bez GPS, więc to były dla mnie jakieś punkty odniesienia. Pyk i już łapię pierwszy lap – 4:08. No trochę za wolno i w tym momencie zrozumiałem skąd ten luz w kroku. Szybko skończyłem to biegowe brandzlowanie i podkręciłem nieco tempo, ale na szczęście przyszło mi to ze swobodą. 2km – 4:00 i w tym momencie widzę w oddali sylwetkę Mezo i jego białą czapeczkę z daszkiem z tyłu głowy. Stopniowo, spokojnie zaczynam się zbliżać do niego i całej grupy. Od 3 km jestem już z nimi ale trzymam się raczej na tyłach obserwując rozwój wydarzeń.

fot. Łukasz Zimmer
fot. Łukasz Zimmer

Co tam u mnie w ogóle słychać jeśli chodzi o żołądek? To dla mnie drażliwy temat i rzecz, której bałem się najbardziej. Na długich treningach niedzielnych w 80% przypadków zaliczałem wizytę w krzakach w wiadomym celu. Bałem się więc wyjątkowo podobnej sytuacji podczas maratonu. Póki co szło nieźle. Czułem jakiś ruch w brzuchu, ale…subtelny.

Tymczasem dobiegliśmy do bufetu przy 5 km. Biorę kubek z izo do ręki, a tam…zieleń. Testowałem niebieski izotonik przed startem i trochę mnie ta zieleń spięła, ale wypiłem i obyło się bez przygód. Taktyka jeśli chodzi o żywienie miała być taka, że na 10-20-30-40 jem żel, a w międzyczasie na piątkach zalewam izo.

14633557_10209065092895998_7866781538646075246_o

Nasza grupa była wyjątkowo liczna. Według moich szacunków mogło nas być z dwudziestu chłopa w szczytowym punkcie, a może i więcej. Panowie prowadzili równiutko. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że ja już nic nie muszę robić, tylko biec. Kontrolowanie lapów nie było konieczne. Chłopaki ciągnęli ten wózek miarowo.

10km odbiłem w 39:47. Odbezpieczyłem pierwszy żel i jak to mam zwyczaju oblałem sobie płynem całe ręce. Na szczęście były w strefie bufetowej miski z wodą, w których mogłem obmyć dłonie. Bałem się pierwszego żelowania, ale żołądek zachowywał się kulturalnie, wręcz poczułem się nawet lepiej po uzupełnieniu cukrów i płynów.

Na 15 km znowu poczęstowałem się żelem i popiłem wodą. Generalnie nie omijałem żadnych punktów żywieniowych. Albo zalewałem izo, albo wodę, nie brałem niczego innego. Na 20 km opróżniłem całkiem moją 80 gramową tubkę z zasilaniem. Połówkę minąłem w 1:24,17.

Mniej więcej na tym etapie widziałem pierwsze żniwa maratonu na trasie. Jedni zawodnicy rozciągali łydki na pobliskich krawężnikach, inni maszerowali, kolejni wyskakiwali z krzaków, gdzie musieli awaryjnie lądować w związku z problemami pęcherzowo – żołądkowymi.

Nasza grupa trzymała się zwarta i gotowa na kolejne kilometry. Nikt nie pękał, wciąż było nas sporo. Chłopaki z przodu mocno pracowali, żeby tempo nie spadało. Ja trzymałem się raczej z tyłu, rzadko wybiegając ku czołówce. Momentami robiło się ciasno i musiałem umiejętnie manewrować między koleinami, kałużami, a nogami innych biegaczy. Udawało się to bezkolizyjnie.

DSC_0673

W końcu dobiegliśmy do Malty, gdzie prowadził dość ostry zbieg. Niestety mocno odczułem tę część trasy w „czwórkach”. Zbieg szybko się skończył, ale ból w nogach pozostał, zwłaszcza lewe czworogłowe zaczęły boleć. Można było z tym biec, ale jak długo? Miałem nadzieję, że do samej mety. Nad Maltą odbiliśmy 25 km i strefę z bufetem. Odkręciłem drugi żel (80g) i tym razem już się nie polałem. Wziąłem porcję i zapiłem wodą. Na 26 km zaczął się uciążliwy podbieg, ale pokonałem go bez większego wysiłku. Nawet przez chwilę wysunąłem się bliżej czuba i miałem poczucie, że grupa się rwie. Nic jednak takiego się nie wydarzyło. Ciągle byliśmy razem.

14753658_1179225562147199_9077077791969900212_o

Z tyłu głowy był już 30 km. Dużo nasłuchałem się o nim baśni, ale też opracowań naukowych. W końcu miałem poznać go osobiście. Gdy na horyzoncie pojawiła się tabliczka z trzydziestym kilometrem niebo przemówiło. Lunął deszcz. Nad nami wyrosły szare, wręcz burzowe chmury. Zaczęło się istne szaleństwo, dostałem dodatkowej energii. Uwielbiam biegać w deszczu i ta nagła zmiana pogody zaczęła mnie nakręcać. Wpadłem w trans, wyszedłem na czoło grupy i zacząłem samotnie pędzić przed siebie. Sprawnie odhaczyłem bufet. Tumult był niesamowity, trzeba przyznać, że kibice w tym przełomowym dla maratonu momencie byli na posterunku. Niosło. Słyszałem tylko hałas i nikogo za sobą. Miałem wrażenie, że grupy już nie ma, że zostali z tyłu. Biegłem jakbym już rozpoczął finisz, jakbym chciał te ostatnie 12 km przebiec grubo poniżej 4’/km. Co chwila wyprzedzałem kolejnych zawodników, którzy nie trzymali tempa. W tej ekstazie przebiegłem dobre 2-3 kilometry. W końcu wybiegłem z terenów zielonych znad Rusałki na odsłoniętą szosę. Poczułem zmęczenie. Ciarki, które towarzyszyły mi przez ostatnie kilkanaście minut ustały. Wróciła zwykła maratońska rzeczywistość. Byłem sam. Po chwili usłyszałem jednak stukot butów. Wielu butów. Spojrzałem za siebie. Oni tam byli, grupa wcale się nie rozerwała. Nieco mniejsza niż przed 30 km, ale wciąć zwarta. Ucieszyłem się, że są, puściłem wszystkich przodem i przycupnąłem na tyłach, żeby trochę przetrawić te szalone kilka ostatnich kilometrów.

W transie
W transie (fot. Sławomir Talarkiewicz)

Na 35km ktoś krzyknął – najgorsze już za nami! I rzeczywiście według profilu trasy, właśnie pokonaliśmy najtrudniejszy odcinek na całym dystansie. Na punkcie żywieniowym chciałem skorzystać z żelu. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mojej tubce nr 2 już prawie nic nie ma. Ścisnąłem na maksa, zwinąłem w rulon, ale skapła tylko drobina. Ścisnąłem drugi raz, poleciało trochę więcej, ale na tym koniec. Do mety zostało 7 km.

DSC_0900

Ilu nas było? Może 6, może 7 osób. Wciąż całkiem sporo i wciąż trzymaliśmy tempo. Panowie z przodu wykonywali znakomitą robotę nie zwalniając nogi ani na moment i biorąc cały wiatr na siebie.

36, 37, 38 km…W oddali widzimy maszerującego Marcina Nagórka. Dość szybko udaje się go dogonić. Mezo krzyczy, żeby zabrał się z nami, Marcin odpowiada, że nie, że dzisiaj to już jest koniec. Biegniemy więc dalej. Nie mija jednak długo jak trener Meza nas dogania, a tym samym zasila grupę o nowe ogniwo.

14524612_322807294734651_2024050486686654516_o

W końcu wbiegamy na znajomą ul. Grunwaldzką, na której cały maraton się  zaczął. Można powiedzieć, że została przedostatnia prosta. Sęk w tym, że będzie się ciągnąć przez kolejne 3 kilometry. I mniej więcej w tym momencie czuję się po prostu zmęczony. Nawet nie fizycznie, a bardziej psychicznie. Przez ostatnie 2,5 godziny drżałem o żołądek, o „czwórki”, o skurcze, ale wszystko wskazuje na to, że chyba się uda. Chyba, bo do mety 3 kilometry i tak naprawdę dużo może się jeszcze wydarzyć. Trochę odpuszczam. Odskakuje jeden zawodnik. Chwilę potem tracę kontakt z Mezo i człowiekiem w zielonej koszulce, który przez ostatnie 40 km dużo pracował na czele grupy. Szybko jednak wracam do siebie, przestaję myśleć o tym co było i co jeszcze może się stać. Po prostu biegnę i doganiam dwóch rywali. Biegniemy we trójkę w równej linii, co mnie mocno napędza. Jakby ich energia przelewała się na mnie i pchała ku linii mety. Zaczynam mocniej oddychać jakbym już finiszował. Bo rzeczywiście to jest końcówka. 41 km i…trach, czuję skurcz w łydce podczas lądowania. Drugi krok i znowu to samo. Zwalniam i staram się lądować bardziej płasko, bardziej na piętę. Trochę pomaga, ale tym samym tracę prędkość. Mezo dodaje gazu i znacznie ucieka, a zanim drugi z biegaczy. Żałuję bardzo, że nie mogę biec z nimi, ale boję się, że trzymanie tempa skończy się totalnym rozłożeniem łydki na 1 km przed metą. W końcu jest zakręt w korytarz z trybunami usłany błękitnym dywanem. Jeszcze próbuję włączyć nitro. Odbezpieczam te silniczki awaryjne, które mi pozostały. Lecę na złamanie karku i znowu zbliżam się do zawodnika w zielonym, do Meza już nie zdążę. Hałas trybun jest niesamowity. Znowu jestem w transie, znowu lecę, pędzę jak wariat, łydka jakby zapomniała, że powinna mnie stopować. Na krok przed linią mety lądowanie znowu sprawia mi jednak mocny ból. Ale to już nieważne, bo jestem u celu. Udało się, na styk, na moment przed tym jak łydka zupełnie odmówiłaby współpracy.

poznan_maraton_2016_3520
poznan_maraton_2016_3521 fot. Dorota Świderska

 

Wielokrotnie wizualizowałem sobie moment gdy kończę maraton. Całe emocje, uczucia jakie będą mi towarzyszyć. Tymczasem, jak się zatrzymałem nie czułem nic. Tylko pustka. Skołowanie. Nieobecność. Dopiero po paru sekundach spłynęło na mnie jedno uczucie. Wdzięczność. Natychmiast przybiłem piątki wszystkim chłopakom, dobiegło nas kilku. Byłem im bardzo wdzięczny za ten bieg i wciąż jestem. Znakomita robota! Zresztą, żeby nie być gołosłownym, oto międzyczasy:

lapp_
Międzyczasy jak w szwajcarskim zegarki

Po biegu miałem duże problemy z siadaniem i wstawaniem (czwórki ciągle odmawiają współpracy). Na siłę zjadłem makaron, co zajęło mi chyba dobre 30 minut. Gdy już siedziałem w MTP i powoli łapałem kontakt z rzeczywistością udało się spotkać Arka, który prowadzi vloga o łamaniu 3h. Okazało się, że połamał z nawiązką. Gratki!

Podsumowując – 2:48,30 (netto), 46 miejsce OPEN w maratońskim debiucie.

Pozdrawiam!

PS. Ja na tę chwilę na nowo uczę się chodzić, siadać, wstawać, kucać i w ogóle poruszać.

7 myśli w temacie “17 PKO Poznań Maraton (#debiut)

Add yours

  1. Dzięki za gratulacje 😉
    Buniek – Był jeszcze zapas tak naprawdę, ale ten skurcz w łydce trochę mi pokrzyżował plany co do końcowych 2 km. Ostatnie 200 m za to weszło już naprawdę – żwawo. Miałem duży fart że biegła tak liczna grupa na <2:50, bez nich mogłoby być różnie. A tak to czułem się jak prowadzony za rączkę od startu do mety.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Website Built with WordPress.com.

Up ↑