II Ukiel Półmaraton (+wyniki konkursu)

W filmie Dzień Świra jest scena, w której nauczyciel języka polskiego odbiera swoją skromniutką wypłatę. Adaś Miauczyński – bo o nim rzecz jasna mowa – całą sytuację komentuje we właściwy dla siebie sposób, pełen goryczy i rozżalenia.

Nie no to nie do wiary. Nie, to być nie może. Osiem lat podstawówki i cztery liceum. Potem pięć bite studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki, i oto mi płacą, jakby ktoś dał mi w mordę (…) Przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach. A potem bida, bida i rozczarowanie! A potem beznadzieja i starość pariasa.

Czasami podczas startów które nie idą po mojej myśli, zdarza mi się prowadzić w głowie podobny monolog (darujcie ale nie będzie trzynastozgłoskowcem).

Nie no, to są jakieś jaja. Trenowałem, przecież trenowałem. Ponad sto kilometrów w tygodniu, prawie pół tysiąca w miesiącu. Deszcz, zaduch, skwar – nieważne, trening zrobiony dzień zaliczony. Tempówki raptem pięć godzin po weselu. Ciągły na bieżni przy plus 30 stopniach. Long przy akompaniamencie dującego huraganu. Potem tapering, relaks, dieta, poobiednia drzemka i długi nocny sen. I oto nagroda, jakbym żuł cukierka przez papierek. Wszyscy już dawno odjechali. Na miękkich nogach i z ciężkim oddechem docieram do mety. Nawet nie podjąłem walki. Rozczarowanie. Pytania bez gotowych odpowiedzi. Gorycz. Gdzie tu logika?

I w takich chwilach na szczęście zawsze dochodzę do tego samego wniosku – i tak warto było trenować. Trening bez wyników może istnieć, ale już wyniki bez treningu – nigdy. Nie w tym sporcie, to nie skoki narciarskie, gdzie wystarczy podmuch wiatru i nagle zostajesz mistrzem świata. Dlatego ilekroć narzekam na starty, tylekroć mam jednocześnie satysfakcję z samych treningów, nawet jeśli do żadnych spektakularnych życiówek nie prowadzą. Bo – przywołując Herberta – w ostatecznym rachunku, jedynie TO się liczy.

I teraz biedny czytelniku już chyba naprawdę nie wiesz czego się spodziewać po tej relacji. Poszło, czy nie poszło, oto jest pytanie? Odpowiem na nie, a całą relację postaram się poprowadzić po Bożemu, zgodnie ze sztuką opowiadania o biegowych zawodach.

Czytając różne blogi i fanpejdże biegaczy mam wrażenie, że informacją która musi się pojawić przy okazji raportu z dnia startu jest – kupa. Jaka, o której godzinie i czy kolejka do toi toia się ciągnęła. U mnie kupa była już przed siódmą rano, a nawet kilka, wszystkie elegancko wyłożone na panelach w salonie. Nasz piesek w nocy miał jakąś żołądkową awarię i taki oto śmierdzący widok przywitał mnie zaraz po wyjściu z sypialni.

Na śniadanie trzy kromki z dżemem, potem kawa i jeszcze na godzinę przed wyjściem zaparzyłem sobie rozmarynu. Przez cały poprzedni tydzień raczyłem się ziółkami typu rozmaryn i tymianek, co ładnie oczyszczało mi drogi oddechowe – a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Nad jezioro Ukiel (lokalsi mówią – Krzywe) gdzie miał wystartować Olsztyński półmaraton jakoś mi się nie śpieszyło. Najpierw podjechałem tramwajem pod Wysoką Bramę skąd dobiegłem 2 km na miejsce startu tym samym odhaczając najważniejszą część rozgrzewki. Dokładnie w tamtym momencie do wystrzału startera pozostało raptem 20 minut. Rozebrałem się, oddałem rzeczy do depozytu i już w czerwonej koszulce startowej wykonałem parę solidnych wymachów rękoma, trochę statycznego rozciągania, dwa rytmy i ot cała rozgrzewka.

profil_

Na linii startu pojawiło się wielu mocnych zawodników, sam raczej celowałem w miejsce w drugiej dziesiątce i wynik powyżej 1:20. Trasa była zagadką, poza tym że górzysty przełaj nie za dużo wiedziałem o samej nawierzchni, jej stanie po nocnych opadach deszczu. Obawiałem się rozjeżdżonego błota, kałuż, piachu. Jako że trasa nieatestowana odpadł mi z głowy temat ewentualnej życiówki, pojawiła się za to inna presja. Płacono za kategorie wiekowe i wedle moich ustaleń miałem szansę przy przyzwoitym biegu załapać się nawet na 1 miejsce i 300 zł (licząc bez dubli). Warunki były dwa – Paweł Tarasiuk łapie się na podium OPEN, a ja wygrywam bezpośrednią rywalizację z Krzyśkiem z Barczewa i WŁALA, jak to mówią na Podkarpaciu.

START!

Od początku stawka – powiedzmy, że nazwiemy ją czołówką – podzieliła się na dwie grupy. W pierwszej z nich Oskier The Lonely Runner wraz z Pawłem Tarasiukiem z Poznania próbowali swoich sił z dwójką mocnych Ukraińców walcząc o 3 najlepiej płatne miejsca OPEN (a kasa była niemała bo 1500-1000-500 zł). W drugiej grupie – dużo liczniejszej – biegło nas dziesięciu. Trzymałem się w ogonie i początek był dla mnie nijaki. Ani to było tempo komfortowe, ani takie które miałoby mnie zabić – a lecieliśmy coś koło 3:30-3:35/km. Po dwóch kilometrach straciłem jednak z chłopakami bezpośredni kontakt, zacząłem odstawać 10 metrów za ich plecami. Pomyślałem – acha, okej, czyli dzień jak co dzień, pękam zanim jeszcze bieg się na dobre zacznie. Jednym z ostatnich gości z grupy przede mną był wspomniany wcześniej Krzysiek, rywal z kategorii M30-34. Tak jak napisałem – czułem się nijako, ale też nie najgorzej. Zdawałem sobie sprawę, że rozwiązanie tej patowej sytuacji może być jedno z dwóch – albo zaraz zdechnę, albo potrzebuję jeszcze kilkunastu minut żeby się dogrzać i zacznie mi się biec lżej. Na odpowiedź nie musiałem czekać tak długo. Już za 3 km odżyłem, złapałem dziwny i nieuzasadniony entuzjazm do biegu, tę radość której mi od dawna brakowało, a już szczególnie brakowało mi jej podczas POŁÓWEK. Z kilkusekundowej straty do Krzyśka – i jego współtowarzysza z którym odpadli od grupy – jeszcze przed 4 km zrobiło się kilka sekund mojej przewagi. Leciałem uskrzydlony i wyjątkowo szybko niwelowałem dystans dzielący mnie od większej grupy. Pomyślałem – cholera goń ich! No i zaczął się podbieg. Przylał mi po dupie jak klasyczne lanie kablem od żelazka – kultywowane w latach 90 tych w polskich domach (żartobliwy przerywnik – zawsze dobrze rozładowuje napięte sytuacje) 😉 Ten pagórek poskromił moje zapędy do ścigania mocarzy z przodu. Postanowiłem trochę odpocząć, żeby jeszcze przed 5 km się za mocno nie zagrzać, bo przecież do mety szmat drogi. Of course był to aktywny odpoczynek, ciągle trzymałem równe miarowe tempo, ale już nie tak szaleńcze. To, że nieco zdjąłem nogę z gazu błyskawicznie wykorzystał za to Krzysiek, zbliżał się jak Pendolino i nawet nie zdążyłem się obejrzeć jak pojawił mi się przy ramieniu. Cholera, a już myślałem, że jest po sprawie, że odpadł…Tymczasem zaczęły się zbiegi – ostre i złośliwe jak Kazimiera Szczuka gdy prowadziła Najsłabsze Ogniwo. Krzysiek zaczął instruować mnie jak młokosa co do techniki zbiegu – ręce luźniej, nie stukaj tak ciężko bo kolana sobie zniszczysz! Prawdą jest, że podczas zbiegów walę stopami o ziemię jakbym gwoździa wbijał pięciokilowym młotem. Potem trochę się wypłaszczyło a ja znowu jakby odżyłem. Uciekłem Krzyśkowi i ruszyłem w pogoń za zawodnikiem z przodu który jako następny odpadł od większej grupy. 6 – 7 – 8 – 9 km, lecę na 12 pozycji ze stratą dosłownie paru metrów do miejsca nr 11 i dużą ochotą na kolejne kilosy. Jesteśmy we wsi Łupstych, podają wodę, którą tylko przepłukuję usta i wypluwam. Zaczyna się ciężki podbieg, ale czy to jakiś problem dla mnie tego dnia? Żaden. Lecę jak zły z tą iskrą w oczach której dawno nie miałem. Gdzieś u szczytu wzgórza znajduje się mata pomiarowa z 10 km, odbijam 36:58 – 8 sekund przewagi nad Krzyśkiem i tylko 1 sekunda straty do chłopaka przed sobą! No to jazda, niech w końcu będzie pięknie! W końcu! Trasa coraz częściej się wypłaszcza i bardzo mnie ten fakt cieszy. Czuję, że zawodnik z przodu próbuje uciec, ale nie puszczam go ani na moment, uparcie podążam jego śladem. Chłopak jest mocny, życiówkę w HM ma coś koło 1:13-1:14 więc nawet nie próbuję chojraczyć i wyprzedzać, siedzę z tyłu i czekam na odpowiedni moment. 11-12-13-14-15-16 km – i nie zmienia się nic, jak rapował Peja. Cudowny konstans, którego tak mi brakowało. Lecę swoje w półmaratonie, gdzie najczęściej zaraz za 10 km płakałem jak dziecko do którego nie dotarł św. Mikołaj. Obracam się kontrolnie na Krzyśka, wygląda że jest daleko. Teraz trochę trudnego odcinka po piasku, jakieś łąki i pola, ale już blisko, coraz bliżej.

17 km – demet…mocno straciłem do chłopa przed sobą. On przyśpieszył, czy ja dołuję? Nawierzchnia w końcu wygodna, bruk i droga rowerowa do wyboru ale jakby ta zmiana wcale nie działa na moją korzyść. Zaczynam się coraz bardziej nerwowo oglądać za siebie. Czerwona koszulka Krzyśka jeszcze w pewnej odległości. Nie no – nie panikuj, dowieziesz to. Uspokajam głowę.

18 km – już nie muszę się obracać. Ja już go po prostu słyszę. Zerkam w lewo – leci swoje przy moim barku. Jesteśmy w okolicach mety, słychać doping, niemal czuć zapach bananów rozdawanych finiszerom. Ale trzeba jeszcze dokręcić małą pętelkę przez Sielską, potem nawrotka, 1,5 km i koniec. Biegniemy razem, jakimś cudem nie dałem się wyprzedzić.

19 km – nie, to się nie może tak skończyć! Powtarzam w myślach i ruszam do ostatecznego ataku na delikatnym podbiegu wzdłuż ul. Sielskiej. Jestem przed rywalem może o krok, może o dwa. Na szczycie górki mam dość i czuję, że próba ucieczki się nie udała. Nawracamy i ostrym zbiegiem lecimy razem w dół jak w jakąś przepaść. Płasko. Puszczam.

20 km – Krzysiek ma już kilkadziesiąt metrów przewagi nade mną. Przechodzę kryzys. Kombinacja Olsztyńska – mocny podbieg plus zbieg skasowała mi nogi. Oddechowo jest znośnie, mógłbym nawet powiedzieć, że komfortowo. Tylko co z tego, skoro rywal bezlitośnie odjeżdża.

21 km – Czuję niesmak. Dałem się ograć jak dziecko. Padłem o kilometr za wcześnie. A może to głowa odpuściła końcówkę? Mrużę oczy jakby chcąc na tych ostatnich metrach schować się przed światem i szpalerem ludzi na finiszowej prostej. Spiker krzyczy – biegnie następny zawodnik, uśmiecha się!

21,1 km – Jeżeli faktycznie się uśmiechałem to chyba z politowaniem nad tym jak można tak schrzanić sobie dobry bieg.

fot. fitniefat.pl
fot. fitniefat.pl

1:19;04 netto. Wynik jest dla mnie miłym zaskoczeniem, bo choć trasa bez atestu to generalnie ludzie w tym wyniszczającym przełaju łapali sobie rezultaty nawet o 2-3 minuty gorsze od życiówek. Ja dla odmiany wyłapałem czas o 10 s lepszy niż PB.

A teraz opowiem kawał. Suchar, który na moim weselu przytoczył kumpel wprowadzając początkowo gości w konsternację, ale po chwili wszyscy buchnęli śmiechem, a najbardziej moja eM.

Spotyka się dwóch kumpli. Jeden mówi do drugiego:

  • Słyszałem, że wziąłeś ślub.
  • Tak, miesiącu temu robiliśmy wesele.
  • Gratulacje! No, to teraz to musisz być szczęśliwy.
  • No. Muszę.

Ja też z tego biegu mimo wszystko MUSZĘ być zadowolony. Nie wszystko wypaliło idealnie, ale na tle półmaratonu w Białymstoku, czy nawet ostatniego startu w Braniewie jest dużo lepiej. Forma ma przyjść za miesiąc i jeśli faktycznie zapuka do mych drzwi, to pobiegnę ją przywitać z radością i drżącym sercem 😉

….

A teraz najważniejsze. KONKURS 😉 Jeszcze raz wszystkim dziękuję za udział! Wyliczyłem, że złożyliście w sumie 10 typów. Jedne były bardzo optymistyczne, inne z kolei chyba mocno sugerowały się przełajową trasą – za wszystkie serdeczne Senk Ju!

Czytelna rozpiska jak obstawialiście, coby nie było że laureata wyciągam pokątnie z kapelusza:

Dariush – 1:19:55

Kalisiaq – 1:22:55

Szymon_Szym – 1:10

Mel. – 1:21:33

Shortie – 1:26:17

Ania – 1:16:53

Jacek – 1:21:13

Alex – 1:30

Lexios – 1:23:08

Kate – 1:22:45

Pam para ram, pam pam para ram, pam pam – werbelki!!! Pararararam!

Wygrał DARIUSH z typem 1:19:55 który różni się od oficjalnego wyniku netto o 51 sekund 😉

Czyli sprawdziło się stare powiedzenie z dalekiej Mandżurii, że pierwsi będą pierwszymi. Dariush jako pierwszy wytypował i ustrzelił najcelniej.

Gratulacje i jeszcze raz gorące podziękowania dla Wszystkich!

….

PS. Finalnie stanąłem na 3 stopniu podium w kategorii M30-34, także w małym bo małym stopniu ale hajs się zgodził 😉 Następny start planuję na CITY TRAIL 30 września, więc mam 2 tygodnie żeby docisnąć na treningach.

19 myśli w temacie “II Ukiel Półmaraton (+wyniki konkursu)

Add yours

  1. Gratulacje .
    Kibicowałem na samej końcówce (ok 21 km) odniosłem wrażenie że kulałeś na prawą nogę . Jesli tak to tym bardziej gratuluje wyniku na tej niewdzięcznej trasie
    ps.od początku czytam twoje wpisy/felietony , pierwszy raz widziałem Cie w akcji .

    Polubienie

  2. Dzięki Panowie!
    Sebastian, ja tak kulawo chyba biegam po prostu 😉 Chociaż coś mogło być na rzeczy bo odcisk znowu mi się zrobił (w Białym to samo było) pod dużym palcem na prawej stopie, więc to może dało ten efekt kulania 😉

    Pozdrawiam!

    Polubienie

  3. Gratuluje życiówki!!!
    Co do konkursu to pierwszy raz coś wygrałem, a miałem wytypować sekundę lepiej niż PB byłbym jeszcze bliżej, ale przestraszyłeś tym przełajem 🙂

    Polubienie

  4. Szymon, bo ja akurat tonący byłem to się brzytwy chwyciłem 🙂 A co do tych 800m to dawno i nieprawda, teraz jestem wolny jak kloc.

    Dariush, wysłałem w poniedziałek książkę poleconym oby doszła w jednym kawałku, bo ta Poczta Polska to zgroza.

    Dzięki za gratki, trzeba to na ateście powtórzyć.

    Polubienie

    1. Na ateście, po asfalcie, na w miarę korzystnej profilowo trasie to jak pisałeś do ucięcia jest jeszcze 2-3 minuty i tego życzę jeszcze tej jesieni.
      Nagroda dotarła, dziękuję bardzo 🙂

      Polubienie

  5. Brawo Ty. Myślę, że oprócz Ciebie życiówkę w HM zrobili tylko debiutanci na tym dystansie 😀 Jak chcesz się rozprawić z Krzysztofem, to na początku października jest połówka w Kętrzynie 😉

    Polubienie

    1. W sumie śmiesznie, bo w Ostródzie sytuacja była lustrzana z tym że wtedy ja Go dogoniłem na ostatnich 2-3 km i dobiegłem dokładnie 23 sekundy szybciej, a teraz o 23 sekundy przegrałem…Magia cyfr – z nr 23 grał Jordan, przypadek? 🙂
      Jeśli pobiegnę jeszcze jakąś połówkę to z atestem…czyli albo Bydgoszcz, albo Lublin, albo wcale.
      A Wy to ogóle jesteście nieźli, żeby dzień wcześniej 4 – setki latać a potem jeszcze półmaraton w takim tempie…Jest Was w stanie coś zajechać? 😉

      Polubienie

      1. To jesteście kwita i na pewno Michael maczał w tym swoje grube paluchy. Faktycznie czuć było w nogach te kółka po bieżni. Życzę powodzenia w Bydgoszczu 😀 albo w Poznaniu na maratonie 😛

        Polubienie

  6. Bartosz, ja chyba jednak połówkę będę atakował dopiero gdzieś pod koniec roku…Trochę mi się poprzestawiało z planami ;/ Biegnij HM w Bydzi, dasz znać jak trasa bo wygląda na mapie na wymagającą 😉

    Micahl (a nie Michał czasem?) 😉 Dzięki za dobre słowo – nigdy takowego za wiele!

    Polubienie

  7. Za nawiazania do Dnia świra osobne dzięki. Jakkolwiek prosty jest pomysł, by nagłaśniać monolog wewnętrzny, to Koterski tworząc Miauczynskiego zrobił wielką rzecz. Nie wiem, jak inni biegacze — dla mnie rozmowy z gremlinami, które wypełzają, gdy coś mnie boli, mam żal do żony, puls poszybował, czas sie rozwleka, łamaga koło mnie spektakularnie mnie wyprzedza, wyborny nowy but to ściema — są zdecydowanie trudniejsze od biznesowych negocjacji, czy od spowiedzi, do których chadzałem jako dzieciak. Bieganie zaczyna się, jak wszystkie gremliny pójdą sobie na pralinki, a ja mogę po prostu cisnąć 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Website Built with WordPress.com.

Up ↑