The Staszek’s – historia superbohatera…inaczej*

Nie czytaj tego wpisu. Zmarnujesz czas, a na dodatek daję Ci gwarancję, że nie uśmiechniesz się ani na moment, co mogłoby marnotrawstwo wolnego czasu w pewnym stopniu zrekompensować. Ale nie zrekompensuje. Na końcu – jeśli byś przebrnął/przebrnęła przez tekst poczujesz jedynie zawód, smutek, żal i konsternację. Bardzo Cię proszę, nie czytaj. Dziękuję.

Staszek chciał zostać piłkarzem, ale jego pragnienie nie trwało długo. Prędko przekonał się, że bez dobrej kiwki i strzelania z tak zwanych nożyc wiele w światowym futbolu nie zwojuje więc dał sobie spokój. Rodzice chcąc znaleźć synowi inną pasję, zapisali go na kółko szachowe. Jednak i tutaj tyłek Staszka nie zagrzał miejsca. Okazało się, że w szachach liczy się intelekt i odporność na stres, a wystarczyłaby już chociaż jedna z tych rzeczy, żeby zdyskwalifikować chłopca na samym starcie. Potem było jeszcze judo, karate, zapasy i kółko modelarskie ale wszystko to jakoś nie chciało współgrać z pesymistyczną duszą nastolatka. Tak, Staszek był pesymistą odkąd sięgam pamięcią. Zrażał się pierwszym niepowodzeniem i w kulminacyjnym momencie zrażania się, zazwyczaj wyrzucał z siebie soczyste – eee, do dupy to wszystko.

Chłopak dorósł i coraz więcej osób zaczęło zwracać się do niego per Stanisław. Jedynie dla matki swojej Rozalii wciąż pozostawał Stasiem co czasami go drażniło, ale w rozdrażnieniu swoim też wytrwać nie potrafił i odpuszczał matce te czułości zupełnie nie przystające do jego poważnego wieku, wszak skończył już 30 lat.

Stanisław na skutek po trochu zbiegu okoliczności, a po trochu dzięki łapówce swojego ojca dostał kierownicze stanowisko w lokalnym magistracie. Ojciec Stanisława był znaczącą postacią w mieście, miał kontakty, wtyki, wejścia, kretów niemal w każdym urzędzie, zdobycie posady dla syna nie stanowiło więc większego problemu. Dla naszego bohatera stanowisko szefa okazało się strzałem w dziesiątkę, ponieważ każdego dnia mógł dawać upust wrodzonemu pesymizmowi, strofując pracowników ulubionym swym hasłem, które pamiętał od dziecięctwa – eee, do dupy to wszystko.

Praca to praca, ale pozostawało też życie poza codzienną harówką, które Stanisław mimo wielu niepowodzeń z czasów szkolnych nadal próbował zagospodarować. Trochę trenował tenisa, ale po kilku autach, których dopuścił się wprowadzając piłkę do gry z linii serwisowej dał sobie spokój,wykrzykując do sparingpartnera – do dupy ta gra! Później kupił tarczę i parę lotek, żeby wyćwiczyć się w rzutach do celu. Lotki lądowały jednak wszędzie tylko nie w polu okręgu, które wyznaczała tarcza co natychmiast wprowadziło Stanisława w poddenerwowanie okraszone prawdziwą kanonadą słów** – tu cytat – zje&ane lotki mi sprzedali ku&wy je%ane zaskarżę producenta do trybunału w Hadze, albo w innej Ratyzbonie, do dupy z takim sprzętem!

I druty kupował i włóczkę i uczył się robić z tego szalik przez jakieś 25,33 s – jak sam zresztą dokładnie zmierzyłem. Ale i to na nic, bo – do dupy z tym, plącze się to dziadostwo tylko, prędzej pętle na szyję z tych nitek ukręcę niż frędzla od szalika…

Ale przecież musiało być coś co Stanisław mógłby robić w czasie wolnym, jakiś promyk nadziei, woda na pustyni, ulga podatkowa, przecież musiało coś być. I było – bieganie. No to już ku$wa chyba każdy umie robić…Zauważył mężczyzna zamawiając w Decathlonie swoje pierwsze biegowe obuwie.

Zaczął biegać, a w zasadzie chcąc być uczciwym należałoby napisać – szurać. Poruszał się tempem oscylującym w granicach 8 km na godzinę, co nie różniło się wiele od marszu, ale zachowywał fazę lotu, dlatego pozwolę sobie napisać, że z dniem 1 kwietnia 2017 roku Stanisław został biegaczem. Naszemu bohaterowi tak spodobała się nowa pasja, że postanowił już kilka dni później założyć swojego biegowego bloga. Że też ja na to wcześniej nie wpadłem, jakie to proste, ile z tym tenisem było główkowania – gem, set, mecz, net, aut, serwis, debel, srebel – a tutaj jeb jeb z nogi na nogę. Stanisław mniej więcej w taki właśnie sposób – może coś przekręcam ponieważ cytuję z pamięci – podkreślał już w pierwszym blogowym wpisie walory nowo poznanego sportu.

Oczywiście gwoli ścisłości Stach nie trenował codziennie, a w zasadzie na biegowych ścieżkach pojawiał się raptem raz w tygodniu, ale i ten fakt musicie przyznać, że warto pochwalić, zważywszy na tendencję mężczyzny do pesymizmu i szybkiego rezygnowania z hobby, którą wam naznaczyłem w pierwszej części opowiastki.

Nastał w końcu ten dzień gdy nasz biegacz neofita zapisał się na pierwsze w życiu zawody. Początek czerwca, Piątnica i półmaraton Mleczarza – bodajże w taki sposób nazywała się tamta impreza. Stanisław nie przepadał za swoim życiem, ale akurat nabiał lubił, bieganie też zaczęło mu odpowiadać stąd tamten bieg wydawał się być jakimś cudownym zrządzeniem losu. W ramach przedstartowego treningu jego miesięczny kilometraż wahał się między 40 a 50 km a największy dystans jaki pokonał wyniósł 12,5 km – trzeba tutaj uczciwie zaznaczyć, że tamten trening zrealizował Gallowayem, ale jednak wykonał.

Do 16 kilometra Stanisław jeszcze jakoś przesuwał swoje ciało ku mecie, ale właśnie wtedy dopadł go mocny kryzys. Rozpoczęła się druga godzina biegu, jechał na energetycznym deficycie, nogi zalewał beton a płuca wypełniało coś na podobę dobrze znanego kolarzom WD 40…Przyznam, że kiedy widziałem cierpienie na jego twarzy aż sam niemal zasłabłem. Wyglądał tragicznie. Krzyknąłem nawet – Stachu, jedziesz! Choć dobrze wiedziałem, że w takim stanie nie pojedzie już nigdzie indziej jak na pogotowie.

Stanisław nie ukończył zawodów i w zasadzie to był koniec jego przygody z bieganiem. Historia ta ma jednak swój epilog, więc pozwólcie, że go przytoczę.

Dzień po zawodach bloger postanowił napisać jeszcze jeden, ostatni biegowy tekst dla swoich czytelników – których przez dwa miesiące zgromadził nawiasem mówiąc sporo. Wpis był krótki i konkretny, a brzmiał mniej więcej tak:

Piątnica mnie zabiła, zszedłem z trasy i na tym kończę z bieganiem, blogowaniem i szukaniem kolejnych życiowych pasji. Dziękuję za uwagę. A Wy jak chcecie to sobie biegajcie – na zdrowie!

Pod wpisem pojawiło się kilkanaście komentarzy, głównie szukających powodów porażki – za ciepło było Staszek, trzymaj się! Co Cię nie zabije to Cię wzmocni! A jak profil, były górki? Może trasa za ciężka…Zwiększ objętość, zmniejsz intensywność! Może za mocno zacząłeś? Powodzenia!

Czy ktoś napisał Stachowi, że do dupy takie bieganie?

Nie. O tym wiedział tylko Stanisław.

 

PS. Oczywiście we wstępie tylko się przekomarzałem, dzięki że dotarłeś/dotarłaś do tej linijki.

To jak, znasz Staszka? 😉

..

*  wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest niezamierzone i przypadkowe.

** kanonada słów – zapożyczone z kawałka Peji, bodajże Randori.

 

4 myśli w temacie “The Staszek’s – historia superbohatera…inaczej*

Add yours

  1. „nie przepadał za swoim życiem, ale akurat nabiał lubił”
    Padłem 🙂

    W Kole, na Wielkopolskim Święcie Mleka, bito kiedyś rekord Polski (dlaczego nie świata?) w „jednoczesnym jedzeniu serka wiejskiego”. Cokolwiek by to nie oznaczało, szkoda, że Stanisław o tym nie wiedział… 😉

    Polubienie

  2. Jak oglądam zdjęcia z różnych zawodów, to „Staszka” przeważnie można tam znaleźć 😉
    Nie trzeba takiego znać osobiście, dość łatwo „wyłowić” go z tłumu 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz

Website Built with WordPress.com.

Up ↑